(…) Na początku jednak nie chcieliście chyba z Rasem słuchać żadnych rad. W jednym z dawnych wywiadów wspominałeś: „Wcześniej nikogo nie słuchałem i wydawało mi się, że jestem najlepszy, żyłem trochę w swoim światku”, a twój kompan z zespołu wtórował: „Kiedyś byłem obrażony i wydawało mi się, że wszystko jest słabe, tylko ja jestem dobry, choć niedoceniany”.
Klasyczne podejście amatora, któremu nie idzie. Dodaje się sobie punktów do samooceny. Mówi się sobie, że jest się zajebistym, bo nikt inny tego nie powie. Jak dochodzi się do właściwego poziomu, nie trzeba już tego robić. Zaczynaliśmy od zera i zaliczaliśmy konsekwentnie kolejne etapy. Nasz podziemny debiut „Dobra muzyka, ładne życie” sprzedaliśmy nieźle. Znaleźli się ludzie, którzy byli chętni zapłacić za naszą twórczość, i to było bardzo motywujące. Zaczęliśmy grać koncerty. Pierwszy odbył się w Zielonej Górze, czyli – patrząc z perspektywy Lublina, w którym mieszkaliśmy – na dokładnie drugim końcu Polski. Pojechałem jeszcze z MPC-tką; pamiętam nawet, jak byłem ubrany. Pamiętam też zapach zaschniętego piwa – bo to była bardziej pijalnia niż klub. Na nasz występ przyszło może z siedemdziesiąt osób. Zagraliśmy za kwotę, za którą teraz nie pokrylibyśmy nawet zwrotów, ale dla nas to i tak była wartość dodana i ekstra kieszonkowe do biednego życia studenckiego, pełnego kupowania tanich makaronów oraz jeszcze tańszych sosów do nich. Każdy koncert był ważny, uczył.
W latach 2008-2011 wydaliście trzy materiały, w tym jeden z W.E.N.Ą. Można było dostrzec uznanie słuchaczy, ale nie mogliście przebić się do głównego obiegu – również ze względu na panujący wówczas kryzys w branży. Nie rodziło to goryczy, zwątpienia?
Nie czułem się sfrustrowany. Miałem dwadzieścia sześć lat, kiedy ukazał się „Hotel trzygwiazdkowy”, ale ciągle zaliczaliśmy progres w liczbie sprzedanych płyt; docieraliśmy też do coraz większej grupy ludzi. Powoli zaczęliśmy nawiązywać dialog z Asfalt Records, co ułatwiło wiele rzeczy. Świadomość tego, że zaczynamy działać z legendarną wytwórnią, która zawsze była naszym faworytem na rynku, była bardzo mobilizująca. Spuścizna takich artystów jak chociażby Fisz, Emade czy NOON, dała nam kopa, żeby wszystko zrobić lepiej.
(…) Dopiero od pierwszego oficjalnego albumu, „Za młodzi na Heroda”, wydanego w Asfalcie, można powiedzieć, że zacząłem naprawdę robić muzykę. Siedliśmy w studiu i poszło. Zatoczyliśmy koło jako zespół. Arek w 2014 roku sprowadził się do Warszawy, ale zanim to zrobił, przyjeżdżał na kilka dni tutaj i jamowaliśmy, jamowaliśmy, jamowaliśmy – często do rana, wracając do domów o wschodzie słońca. Zadymione jaraniem studio, piwo raz na jakiś czas dla orzeźwienia. To chyba spowodowało, że płyta była bardziej spójna, muzyczna, jakaś, nasza.
(…) Podkreślasz, że „ciągnie cię za zakręt, a obiektyw to potęguje”.
Zdecydowanie. Nie potrafię długo usiedzieć w miejscu. Za każdym razem, kiedy kładę się zmęczony w hotelu, zamiast spać, myślę resztkami sił, jak rozegrać następny dzień. Nie udaje mi się czytać książki przez dwie godziny. Łeb ucieka za ten zakręt. Czasem sam się meczę, bo zmieniam plan kilka razy, żeby zobaczyć jak najwięcej, żeby nic mi nie uciekło. Zachowuję się jak idiota, dlatego lepiej, kiedy nikogo ze mną nie ma, bo nie ma świadków mojego bałaganu w głowie. Ale ostatecznie bilans jest dodatni.
Mówi się, że podróżujący nagminnie albo za czymś gonią, albo przed czymś uciekają. Jak jest w twoim wypadku?
Zdecydowanie za czymś gonię. Zanim zejdę z tego świata, chcę zobaczyć jak najwięcej i pokazać innym, jak ja to widziałem; przerobić podręcznik z geografii na własnej skórze. Nasze pokolenie ma ten komfort, że może to robić. Świat jest otwarty. Mamy wybór, możliwości i przede wszystkim mapy Google’a. Korzystajmy z tego! [Czytaj dalej]