Miuosh: Mam się dobrze bez rapu, a on beze mnie

(…) Wspomniałeś wcześniej o sodówce, która uderzyła ci do głowy po sukcesie „Za szybcy się wściekli”. Długo ten stan się utrzymywał?

Musiałem trochę pofikać i w paru momentach się unieść, żeby zaznaczyć swoją pozycję, ale na szczęście dzięki partnerce, która ustawiła mnie do pionu, szybko mi przeszło. Po rozstaniu z MaxFlo musiałem poważnie się zastanowić, co zrobić, żeby rzeczywiście coś w muzyce osiągnąć. Rodzice męczyli mnie, żebym skończył studia i stał się w pełni samodzielny. Uważali, że rap nie jest w stanie niczego mi zagwarantować, ale ja byłem przekonany, że tylko nim chcę się zajmować. W końcu przyszedł moment weryfikacji i postanowiliśmy z Sandrą, że będziemy wspólnie prowadzić Fandango Records, które powołałem do życia jeszcze za czasów MaxFlo. Chciałem pracować nad muzyką i wydawać innych na własnych zasadach. Nie mogłem robić muzyki hobbystycznie, z doskoku. Musiałem skupić się na niej w stu procentach. Procentowało też to, że byłem już na tyle obyty, żeby móc samemu chociażby negocjować warunki współpracy z dystrybutorami. W 2009 roku wydaliśmy już „Fandango Gang” i moje solo „Pogrzeb”.

Wsparcie ze strony Sandry dało mi komfort tworzenia. W dużej mierze dzięki temu i własnemu uporowi moje numery stały się lepsze. Moja pozycja w branży stawała się coraz bardziej stabilna, co mnie uspokajało. Kluczowy był rok 2012, kiedy wyszły mój album „Prosto przed siebie” oraz świetna płyta Bisza „Wilk chodnikowy”. Obie te pozycje sprzedawały się bardzo dobrze, choć na dobrą sprawę za sprawy wydawnicze wciąż odpowiadaliśmy tylko ja i Sandra. Działaliśmy chałupniczo i oddolnie – dość powiedzieć, że niektóre klipy promujące te albumy wyprodukowałem sam albo z ogromną pomocą mojego brata. Jeśli udawało się wyciągnąć jakąś kasę od sponsorów, wtedy angażowałem do współpracy ekipy filmowe.

fot. Ania Bystrowska

Wszystko zaczynało kręcić się na tyle szybko, że sodówka spokojnie mogłaby mi po raz kolejny uderzyć do głowy, ale w tamtym okresie byłem już za bardzo skupiony na pracy. W rok zagrałem prawie sto trzydzieści koncertów; niemal nie było mnie w domu. Zaczęliśmy trasę w grudniu 2011, a skończyliśmy w listopadzie kolejnego roku. Przesadzałem wówczas z alkoholem, ale w końcu się opamiętałem. Z chowanych pod łóżko do kasetki pieniędzy udało mi się kupić mieszkanie. Pamiętam, że w momencie refleksji doszedłem do wniosku, że chyba nie jest źle, skoro w kraju, w którym każdy marzy o zdolności kredytowej, ja w wieku dwudziestu sześciu lat kupiłem mieszkanie za gotówkę. Uporządkowałem wtedy różne formalne sprawy i dużo się nauczyłem. Wydaje mi się, że stałem się całkiem niezłym biznesmenem. W życiu bym się nie spodziewał, że przygoda z muzyką dostarczy mi tak dużo wiedzy pozamuzycznej. Bardzo duży nacisk kładę na ochronę moich praw autorskich. Z podatkami zawsze tylko miałem problem, bo jestem słaby z matmy, ale po latach już jest lepiej.

W kontekście pierwszej części twojej wyczerpującej odpowiedzi, wyciągnąłem cytat z jednego z dawnych wywiadów z tobą. Powiedziałeś: „Rodzice martwili się [o mnie] i podrzucali różne pomysły na życie”.

Mama i tata od lat są rzeczoznawcami nieruchomości. Pracują w firmie założonej przez mojego dziadka, który jest najstarszym żyjącym rzeczoznawcą w Polsce; uzyskał odpowiednie uprawnienia jako jeden z pierwszych kilkadziesiąt lat temu. Rodzice starali się wkręcić mnie do rodzinnego biznesu, ale powiedziałem: „nie”. Ukończyłem, co prawda, właściwe studia podyplomowe, ale nie przystąpiłem do egzaminu na rzeczoznawcę. Byłem skupiony na tym, żeby zrobić coś po swojemu. Nie lubię podążać czyimiś śladami i nigdy nie interesowało mnie poruszanie się po przygotowanym zawczasu gruncie. Nie lubię iść na łatwiznę. Wolałem zrewolucjonizować to, co zastałem. Strefa komfortu – to nie dla mnie. Zawsze byłem kłótliwy. [Czytaj dalej]