Żyto: O czwartej nad ranem jest najzimniej

(…) Wspomniałeś, że okres wirów ciągnął się u ciebie od początku liceum przez kolejnych szesnaście lat – masz jakieś podejrzenia, dlaczego tak długo? Co cię w tym trzymało?

Na początku podobało mi się to wszystko – beztroskie życie w Irlandii, wypłata, zabawa… Jak wróciłem, nie musiałem pracować, co na pewno też mi nie pomogło w tym, żeby się ogarnąć. Używki, dziewczyny, imprezy – to było fajne, ale z czasem coraz mniej. Coraz gorzej się czułem, coraz gorzej się zachowywałem. Ja swoich sukcesów nie upatruję w kategoriach – na przykład – liczby sprzedanych płyt, tylko w kategoriach tego, że w porę potrafiłem powiedzieć: stop. Że pomogłem kilku osobom w Irlandii i kilku osobom w życiu – to są moje duże sukcesy. To, że udało mi się gdzieś dotrzeć z moją muzyką, że robiliśmy ciuchy, że po latach zacząłem studia artystyczne i że w końcu wziąłem się za malowanie… Niewiele osób decyduje się na takie zmiany.

To też wzbudziło mój podziw – fakt, że w wieku trzydziestu pięciu lat postanowiłeś, że będziesz malował obrazy. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę twoją zawirowaną przeszłość.

Przez to, że zawsze byłem beztroski i nie bałem się nawet drastycznych zmian, wszechświat w jakiś sposób mi sprzyjał. Z muzyką było tak samo – ówczesna dziewczyna mówiła mi, żebym poszedł do pracy, a ja jej odpowiadałem, że nie pójdę, bo piszę teksty i jak by to wyglądało: że jestem raperem i pracuję?… A to było jeszcze zanim gdziekolwiek wysłałem demo. Nie byłem pewny jutra, stale pod presją, ale stwierdziłem, że nie – i chuj. Później nie było kasy za bardzo, a i tak nie zrezygnowałem.

Żyto | wywiad | "To nie jest hip-hop. Rozmowy II"
fot. Ania Bystrowska

Była dziewczyna namawiała cię, żebyś poszedł do pracy – a ty nie miałeś nigdy przebłysku, że może warto byłoby zacząć wieść bardziej poukładane życie?

Nie. Wiedziałem, że to jest ostateczność, która zawsze na wszelki wypadek będzie dostępna. Nigdy mnie to nie kręciło. Miałem kolegów, którzy się ożenili, mieli dzieci – z reguły byli smutni i jak trochę popili, z utęsknieniem wspominali dawne czasy. Miałem inne spojrzenie na świat i patrzyłem przed siebie. Teraz też tak patrzę i chciałbym, żeby kiedyś moje obrazy zawisły w jednej z galerii w Nowym Jorku – tak jak przed laty siedziałem na ławce i mówiłem koleżkom, że kiedyś przyjmą mnie do Prosto. Coś, co może się wydawać nierealne, jest do osiągnięcia, jeśli się tego chce i wierzy się w to. Ja mam w sobie taką moc.

Z tego, co mówisz, przebija niezachwiana wiara w siebie. Z drugiej strony mówiłeś wcześniej o wrodzonej nieśmiałości, a we wkładce do „Wirów” napisałeś, że twoje życie to „droga pijanego nieroba”. To brzmi na poły depresyjnie.

Mam wiarę w siebie, ale pewności siebie zawsze mi brakowało i chyba nadal brakuje. Odnośnie do „drogi pijanego nieroba” – zdawałem sobie sprawę, że już za dużo tego wszystkiego. Sam siebie miałem trochę za pijanego nieroba, ale przede wszystkim w oczach innych nim byłem. Część ludzi, zwłaszcza w Częstochowie, nie rozumiała mojej drogi i tego, że można wszystko postawić na pasję. We wkładce dziękuję Oli i Filipowi – parze moich aniołów stróżów. Dużo mi pomogli i coś we mnie zauważyli.

Patrzyłeś w ogóle na swoją przygodę z muzyką jako na karierę?

Właśnie nie. W moim pokoleniu w Częstochowie rap był zajawką i ja też tak do niego podchodziłem. Nie rozkminiałem, czy zarobię tyle albo tyle. Może takie niebiznesowe nastawienie było złe. Jak podpisałem kontrakt z wytwórnią, moje podejście w ogóle się nie zmieniło. Mój błąd. [Czytaj dalej]