Peja: Modlitwa o pogodę ducha

Peja | wywiad | "To nie jest hip-hop. Rozmowy III"
fot. Jacek Kuropatwa

Jadąc na to spotkanie, słuchałem w aucie wybranych utworów z twojej bogatej dyskografii. Jednym z tych utworów był „Trudny dzieciak” z płyty „Zwykła codzienność” z 1997 roku. Treść, którą w nim przedstawiasz, jest szokująca – zwłaszcza po latach, jak zna się już dalszy ciąg twojej historii. „Teraz jestem sam, na takie życie sram / Bo kpię sobie z życia i śmieję się ze śmierci / Dalsza egzystencja naprawdę już mnie męczy” – tego pokroju wersy do tej pory dźwięczą mi w uszach i wyobrażam sobie dwudziestoletniego Peję w obdrapanej kamienicy na Jeżycach, już bez mamy, bez ojca…

Tak wychodzi, jak się nie myśli za dużo, tylko się pisze. „Trudny dzieciak” był bardzo emocjonalny, ale w żadnym wypadku nie przejaskrawiony. Nie znałem innego życia. Nie miałem nic do stracenia. Mnie naprawdę nikt nie nauczył, jak należy postępować z ludźmi, jak wykonywać swoją pracę. Jak kochać, jak szanować innych; nie wspominając już nawet o tym, że nie miałem się od kogo nauczyć norm społecznych. Pokonanie mentalnych ograniczeń i blokowego zdziczenia zajęło mi lata. Mozolna droga pod górkę.

Przychodzą mi do głowy wersy z „Taką dolinę…”: „Dlaczego taki jestem? A jaki mam być? / Nikt mi nie pokazał, jak przez życie mam iść”…

…„Sam sobie radź, nosz kurwa mać!”. Tak było.

Na kolejnych płytach do 2000 roku – „Slums Attack”, „Zwykła codzienność”, „Całkiem nowe oblicze”, „I nie zmienia się nic…” – można zaobserwować moją stopniową ewolucję od młodego buntownika do człowieka, który konsekwentnie popada w marazm i zaczyna opadać z sił. Człowieka, który nie widzi dla siebie zbyt wielu rozwiązań. Byłem w rozkroku. Nie chciałem czynić zła na ulicy, ale rachunki musiałem opłacać – a w tamtych latach moja twórczość nie wpływała na polepszenie mojego bytu, statusu. Gdy w 1999 roku wyszło „Całkiem nowe oblicze”, byłem zajęty mnóstwem szemranych spraw, które pod względem finansowym utrzymywały mnie na powierzchni. Jeździłem jeszcze wtedy na mecze Lecha Poznań. Muzyka często była tylko dodatkiem.

Środowiskowo niby byłem rozpoznawalny, ale na tle mocnych, medialnych debiutów typu Wzgórze Ya-Pa 3, Kaliber 44 czy Molesta, stawało się jasne, że wciąż jestem deeply underground. Byłem gotowy, by wyjść z muzyką szerzej, ale zupełnie nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Wiedziałem jedynie, że czeka mnie ciężka praca. Po kilku pierwszych latach zdałem sobie sprawę, że robienie rapu na boku i duże marzenia nie wystarczą. Żeby podbić rynek muzyczny, nie mogłem być nie w pełni profesjonalny. A działy się różne cuda. Dość powiedzieć, że czwarty album Slums Attack, czyli „I nie zmienia się nic…”, miksowaliśmy sami (śmiech).

Profesjonalnie zaczęło być pewnie dopiero od „Na legalu?”.

Tak, ale też trzeba powiedzieć, że dwie pierwsze płyty były od strony realizacyjnej zrobione na wyższym poziomie niż dwie kolejne. Z „Na legalu?” było tak, że teksty na tę płytę napisałem bodaj w kilka dni. Siedziałem sobie z walkmanem, słuchałem któregoś z mixtape’ów DJ-a Twistera, na którym był kawałek Krumb Snatchy z absolutnie wyjebanym podkładem. Napisałem pod to „Właściwy wybór” i jeszcze trzy inne numery. Byłem wtedy u mojej ciotki, która wyjechała gdzieś za granicę, i pilnowałem jej psów. Sam nie miałem w mieszkaniu prądu i wody, więc pasował mi taki układ. A jeszcze u ciotki była pełna lodówka.

W 2000 roku pełna lodówka nie była jeszcze dla ciebie codziennym widokiem?

Nie. Raz była pełna, raz nie była. Wiosną 2000 roku wyprowadziłem się z Jeżyc na Grunwald i miesiąc w miesiąc płaciłem dziewięćset złotych za kawalerkę. „Na legalu?” wyszło dopiero w grudniu 2001, więc do tego czasu – prawie dwa lata – łatwo nie było. Grałem w klubach imprezy jako DJ, jeździłem na swoje koncerty, ale to nie zawsze zapełniało lodówkę i pozwalało opłacić rachunki. [Czytaj dalej]