DJ Decks: Bez większej filozofii

fot. Jacek Kuropatwa

(…) Pojawiło się przed chwilą hasło „Na legalu?” – warto podkreślić, że na tej płycie już w dużo większym stopniu niż na poprzednich udzielałeś się producencko.

Nie wiem, z czego to wyniknęło… Może miałem już większe możliwości, lepszy sprzęt, bardziej się skupiłem na produkcji…? Jak zrobiłem na komputerze bit do „Być nie mieć” – albo „Randori” – to byłem nim tak zajarany, że nagrałem go na dyskietkę i od razu pobiegłem do Rycha, który mieszkał wtedy na moim osiedlu. Wparowałem do niego i powiedziałem: „Słuchaj! To będzie hit” – i dałem mu dyskietkę. Wtedy nie wysyłało się bitów na maila. Pamiętam też, jak Peja puścił mi swój bit do „Głuchej nocy” i mówił, że nie jest do niego przekonany. „Trzeba go dać na płytę!” – odparłem. Zawsze jednak ostateczne zdanie było nasze wspólne. Czasami się w czymś nie zgadzaliśmy, ale zazwyczaj dochodziliśmy do porozumienia.

W poprzedniej części Peja wspominał wypady do Wrocławia do duetu White House, spalenie dysku i tego typu historie, więc nie będziemy się tu powtarzać. Zastanawiam się natomiast, na ile ten album wywrócił twoje życie do góry nogami.

Bardzo mocno. Dzięki „Na legalu?” mogłem przestać martwić się o pieniądze, nie musiałem dłużej szukać dodatkowej pracy. Wiadomo, że z rozliczeniami za płytę z Arkiem Delisiem były i nadal są cyrki, ale przez to, że graliśmy mnóstwo koncertów, które zresztą sami sobie bookowaliśmy, było naprawdę OK. Rozpoczął się boom w całym kraju na naszą muzykę. Nagle staliśmy się rozpoznawalni – również za sprawą „Blokersów”, którzy odbili się dużym echem. Uważam zresztą, że udział w tym filmie nie wyszedł nam – w przeciwieństwie do Eldoki – na złe. Moja popularność nie była oczywiście tak duża jak w przypadku Rycha, ale i tak dało się ją odczuć. W 2003 roku zagraliśmy przecież transmitowany w TVP2 koncert w krakowskim Studiu Łęg, a jak pojechaliśmy kiedyś na wywiad do Vivy, to wszyscy pracownicy nucili refren do „Mój rap, moja rzeczywistość”… Działo się.

Na koncerty zapotrzebowanie było do tego stopnia, że zdarzyło się, że występowaliśmy jedenaście dni z rzędu. Wracaliśmy na przykład pociągiem ze Szczecina do Poznania, w skrytce na dworcu zostawiałem gramofony, jechałem na chwilę do domu, po czym znowu na dworzec, żeby kuszetką pojechać do Przemyśla. Raz nawet leciałem na koncert awionetką… Miałem wtedy w Poznaniu mecz rugby, a byłem bardzo związany ze swoją drużyną i nie chciałem tego meczu opuścić. Koncerty z meczami często mi niestety kolidowały, ale w tamtym wypadku powiedziałem organizatorowi, że wystąpić mogę dopiero po meczu. No i wysłali po mnie awionetkę (śmiech). Po meczu szybko przedostałem się na lotnisko w Kobylnicy i stamtąd zostałem zabrany do Krosna. Ogólnie nie lubię latać samolotami – a wtedy jeszcze padał deszcz, kapało do środka – ale w takiej sytuacji nie mogłem odmówić…

Hit! Swoją drogą to ciekawe, że tak ci zależało na rugby. Wymagało ono wielu wyrzeczeń i poświęcenia czasu, a nie jest to przecież dochodowa dyscyplina. Jechałeś na koncert i dostawałeś kwotę X, po czym jechałeś na mecz i dostawałeś…

…kontuzję (śmiech). Wydaje mi się, że pod względem prywatnym nie zmieniłem się po sukcesie płyty, nadal trenowałem i grałem. Rugby było po prostu moją pasją. Pieniędzy nie było z tego żadnych – wszyscy normalnie chodzili do roboty, a po robocie na trening. Swego czasu odbierałem jakąś kasę, ale to było sto pięćdziesiąt czy dwieście złotych w skali miesiąca. Nie po to jednak uprawiałem ten sport, a po to, żeby na przykład spotykać się z ludźmi, których bardzo lubiłem i z którymi wiele przeżyłem. Zamiast nocować w danym mieście po koncercie, to wsiadałem w nocny pociąg, żeby zdążyć następnego dnia na mecz. Było to obciążające, ale udawało mi się godzić jedno z drugim. [Czytaj dalej]