Jakub i Paweł Krok: Mieliśmy wędkę, a nie rybę

fot. Katarzyna Krempińska

(…) Przeglądając Discogs, trafiłem na różne wydawnictwa kasetowe – takie jak Cannibal Corpse czy Siouxsie And The Banshees – które ukazały się pod szyldem Stepu na początku lat dziewięćdziesiątych.

J: Tak, mieliśmy własne „wydawnictwo”. Polegało ono na tym, że kupowaliśmy oryginalne płyty w Niemczech, po czym kopiowaliśmy je na kasety, robiąc do nich ładną, profesjonalną poligrafię. Dużo różnych tytułów wydawaliśmy, przede wszystkim ze wspomnianym wcześniej niemieckim folkiem, bo na niego było zapotrzebowanie. Nie zajmowaliśmy się tym na masową skalę, ponieważ wszystko robiliśmy samodzielnie, lecz za to w dobrej jakości. Ojciec przywiązywał wagę do jakości nagrania. Zawsze jednak miałem poczucie, że robimy za mało…

P: …ludzie mieli wtedy pieniądze, ale nie mieli gdzie kupować muzyki. Nie było jeszcze ustawy pirackiej [ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych – przyp. red.], przez co przegrywanie kaset było w pełni legalne. Nie było w ogóle takiego terminu jak „piractwo”. Jak ściągało się z Berlina fajną płytę, można było ją bez przeszkód kopiować i sprzedawać.

Tym niemniej w kuluarach już mówiło się o ustawie, która ostatecznie weszła w życie dopiero kilka lat później, ale te pogłoski wystarczyły, żeby ojciec nie chciał bardziej interesu rozkręcić. Nie ukrywam, że w późniejszych latach dochodziło w domu do różnych zadymek, ponieważ mieliśmy nieco żal do ojca, że nie miał w sobie skłonności do ryzyka. Tata miał ogromne możliwości – grał imprezy, był radiowcem, znał wszystkich wszędzie – ale zawsze powtarzał, że nie będzie się nikomu podlizywał i nigdy nikogo o nic nie poprosił. Nie wykorzystał swojej wiedzy i kontaktów, podczas gdy ludzie na handlu przegrywanymi kasetami klepali fortuny. Z takich firm jak nasza powstały później największe tłocznie, chociażby GM Records czy Takt.

Sklep stacjonarny [SM Step] nieprzerwanie funkcjonował pod pierwotnym adresem?

J: Nie, kilka razy zmienialiśmy lokalizację. Najpierw trafiliśmy na drugą stronę ulicy, niedaleko dworca, bo właściciel chciał nam podnieść czynsz. Po jakimś czasie znów zostaliśmy zmuszeni do przeprowadzki, tym razem na Ozimską, ponieważ w miejscu, gdzie był sklep, dziś stoi wiadukt. Każdy kolejny nasz lokal był większy, ale zawsze też zmiana była spowodowana przez czynniki zewnętrzne. Z Ozimskiej, gdzie również podwyższono nam czynsz i gdzie obecnie stoi dyskont, wylądowaliśmy na Krakowskiej, skąd docelowo trafiliśmy na Dworską, w której to lokalizacji jesteśmy do dziś…

P: …i w końcu na swoim. Przez długi czas mówiliśmy ojcu, że niepotrzebnie płacimy komuś czynsz, skoro możemy wziąć kredyt, ale nie byliśmy w stanie go przekonać. Lokalizacja była kwestią drugorzędną, ponieważ wiedzieliśmy, że nadchodzi era sprzedaży internetowej, więc mogliśmy iść nawet gdzieś na ubocze. W tym miejscu niby sklep też na początku funkcjonował, ale przychodzili raczej tylko klienci po odbiór osobisty, a nie „z ulicy”.

Obecną siedzibę znaleźliśmy dzięki koledze Kuby. Wcześniej była tu szwalnia – Opole kiedyś słynęło ze szwalni – w której robiono setki tysięcy sztuk swetrów rocznie, głównie na Rosję. W 1997 roku, w wyniku tak zwanej powodzi tysiąclecia, zakład został jednak zalany, przez co upadł. Wzięliśmy kredyt na kupno od syndyka lokalu o powierzchni stu metrów po tysiąc złotych za metr. Zastanawialiśmy się, czy potrzebne jest nam aż tak duże biuro – a dziś zajmujemy tu dwa tysiące metrów… Połowa hal na tym terenie jest nasza. Więcej już nie ma do kupienia.

Jakub funkcjonował w rodzinnym interesie od początku – a Paweł?

P: (…) W miarę regularnie zacząłem przychodzić do sklepu, jak miałem dwanaście lat. (…) Kończyłem lekcje o czternastej czy piętnastej, po czym w wybrane dni jechałem autobusem do sklepu i siedziałem w nim do osiemnastej. Przychodziłem też w każdą sobotę. Słuchałem hip-hopu, więc dbałem o tę półeczkę u nas. Mieliśmy trochę zagranicznych kaset, ale też pierwsze polskie, takie jak Liroy, Kaliber 44 czy Nagły Atak Spawacza. Byłem wtedy w szóstej klasie podstawówki. Pamiętam, jak jeździliśmy do słynnego Ludwiczka, do hurtowni Astra w Katowicach. Sam wyjazd był dla mnie wydarzeniem, bo mogłem przy okazji pójść do Megasamu i kupić coca-colę. W hurtowni kasety Liroya kupowało się nie na sztuki, tylko na palety, na których było pięćdziesiąt sztuk – i braliśmy na przykład trzy palety, bo „Alboom” schodził jak świeże bułki. [Czytaj dalej]