Dwa Sławy: Sztuka odpuszczania

Dwa Sławy | wywiad | "To nie jest hip-hop. Rozmowy V"
fot. Bartek Modrzejewski

(…) W kontekście „Dandys Flow” – następcy „Ludzi sztosów” – na pewno należy zwrócić uwagę na zmianę, jaka nastąpiła w waszych tekstach. Skąd zmiana kierunku na bardziej osobisty?

A: Stąd, że ludzie zaczęli od nas oczekiwać, że wejdziemy do pokoju i będziemy opowiadać dowcipy. To było męczące. Nieprzypadkowo na pierwszy singiel promujący „Dandysa…” wybraliśmy „A może by tak?”.

            Po kolejne i najważniejsze – taką mieliśmy potrzebę serca. Gdybym tworzył ten zespół sam, to Dwa Sławy nagrywałyby wyłącznie smutne piosenki; mocno melancholijny się zrobiłem. Wydaje mi się, że często jestem nazbyt wrażliwy, przez co w muzyce też mnie ciągnie w taką stronę. Płaczę na filmach, więc dobrze, że jest Radek, który ciągnie nas z kolei w stronę bardziej skoczną. Dzięki temu jest balans.

R: Nie pozwoliłbym ci, żebyśmy zrobili całą płytę smutną, bo byłaby ona nieznośna – choć paradoksalnie to ja byłem inicjatorem większości poważnych numerów na „Z archiwum X2”. Musi być miejsce na wiksę, na coś bardziej ruchomego. Nasze wygrzewy okołoskoczne nadal są skoczne, ale przestały już być komediowe. Taką mam przynajmniej nadzieję, bo z tą niezrozumiałą dla mnie łatką zaczęliśmy walczyć w okolicach „Ludzi sztosów”. Bywaliśmy zabawni, ale nie śmieszni.

A: Mam jednak wrażenie, że nawet jeśli nagralibyśmy całą płytę w stylu numeru „Dzisiaj nie możemy umrzeć”, to i tak tej łatki się nie pozbędziemy.

            Swoją drogą zawsze mówię, że nasze teksty trzeba dzielić na cztery i że real talk nas nie interesuje, ale tak naprawdę gdyby ktoś nas podglądał w naszych mieszkaniach przez tydzień i później posłuchał płyty, to doszedłby do wniosku, że ona jest odzwierciedleniem niemal jeden do jeden naszego życia. Dużo śmiechu, ale też sporo melancholii.

Jak to się u was zazębia?

R: Wbrew pozorom myślimy podobnie. Jest delikatne przeciwieństwo i rozjazd – ja jestem miejski, Jarek jest leśny, ja jestem taki, on śmaki – ale na kanwie muzycznej i nie tylko mamy dużo podobnych przemyśleń. Znamy się jak łyse kobyły i chemia między nami jest nie do podważenia.

A: Łączy nas mnóstwo rzeczy: kod kulturowy, znajomi, podoba nam się podobna sztuka… Jesteśmy mega podobni i nie dziwię się, że ludzie nas czasami mylą. W wielu aspektach się rozjeżdżamy, jestem specyficznym człowiekiem, ale to nie ma wpływu na naszą relację.

R: Słowo-klucz to akceptacja. Jeśli dojdziemy do momentu, w którym Jarek stwierdzi, że chce usiąść na kiju i sprawić, żeby on zniknął, to ja to przyjmę i zaakceptuję – licząc, że jeżeli ja stwierdzę, że od dzisiaj chcę codziennie spać w paralotni, to on też to łyknie. Na jakiekolwiek wygrzewy sobie nie pozwalamy, to one z czegoś wynikają i nie są na tyle skrajne, żeby miały nas podzielić. Akceptujemy siebie, ze wszystkimi swoimi przywarami.

A: Jak Radek robi rzeczy, które nie są zgodne z moim kodeksem, to ja to akceptuję, bo wiem, że to mądry gość i wiem, że robi dobrze. Jesteśmy jak stare dobre małżeństwo.

Co się zmieniło u was od momentu, gdy zaczęliście żyć z muzyki? Od początku było spoko czy zdarzało się, że pojawiały się zawahanie, wątpliwość…?

R: U mnie nie było zawahań. Może tylko przy okazji „Dandysa…” była lekka niepewność, bo wszyscy doskonale wiemy, że łatwiej jest hopsnąć na jakąś pozycję niż się na niej utrzymać.

A: Każdy boi się drugiej płyty, a mentalnie „Dandys…” był naszą drugą płytą.

R: Podświadomie nie chcieliśmy do niej siadać zbyt szybko. Pierwszy rok po „Ludziach sztosach” był etapem zachłyśnięcia się tym, co się wydarzyło, ale zaraz potem mogliśmy zacząć robić następny album, a mimo to jeszcze chwilę się wstrzymaliśmy. Daliśmy temu popłynąć. Poza tym dobrze mi się pracuje z nożem na gardle. Wiem, że to niezdrowe, ale bardzo mnie mobilizuje. Kiedy go poczułem, kiedy sam go sobie przyłożyłem, wziąłem się do roboty.

            Do premiery „Ludzi sztosów” trochę po prostu egzystowałem, ślizgałem się. Po premierze przestałem egzystować, a zacząłem żyć. Żyćko pełną piersią. Zacząłem dostrzegać wiele innych perspektyw, których wcześniej nie miałem i których brak zupełnie mi nie przeszkadzał. Trochę jakbym rozsiadł się w końcu na wygodnej kanapie i zaczął oglądać bardzo przeciętny serial.

A: Może to górnolotnie zabrzmi, ale ja wtedy nauczyłem się korzystać z życia i korzystać z nienormowanego czasu pracy. Proces adaptacji przebiegał stopniowo, bo na początku było mi głupio przed samym sobą, że marnuję czas. Na szczęście umiem już czerpać satysfakcję z tak zwanego tracenia czasu, które koniec końców też jest po coś. Często wyjeżdżam na city breaki, włóczę się po lesie, robię jakieś głupotki… Mógłbym ten czas inaczej zagospodarować, bardziej metodycznie pracować nad muzyką – jasne, ale wybieram inną opcję. [Czytaj dalej]