(…) Z „P-ń VI” zagrałeś dość spektakularną trasę, bo trwającą aż trzy i pół roku…
Prowadziłem wtedy stronę internetową, na której dzieliłem się historiami koncertowymi; czasem pokusiłem się też o społeczno-polityczny komentarz. Chciałem mieć z tych koncertów pamiątkę i chciałem, żeby ludzie, którzy na koncerty przychodzili, też taką pamiątkę mieli. Chciałem niekiedy upamiętnić jakąś osobę, która coś mi dała; nadać znaczenie temu giftowi. Jak ktoś dał mi czapkę i dla niego to coś znaczyło, to nie chciałem być gościem, który tylko wrzuci ją do szuflady. Dostałem czapkę, zapamiętałem ją i napisałem o niej. Czapkę podałem tu jako przykład, ale kiedyś rzeczywiście takową dostałem i część trasy z „P-ń VI” grałem w sprezentowanej czapce; miałem do niej sentyment.
Poza tym – tak jak wspominałem wcześniej – po prostu lubiłem pisać. Zanim napisałem pierwszą zwrotkę, już pisałem coś na kształt krótkich opowiadań. Na etapie oficjalnego debiutu dostałem natomiast od jednego z dużych portali propozycję własnej rubryki w dziale kulturalnym. Wysłałem próbny tekst o tym, jak życie się z nami obchodzi, bazując na popularnych dowcipach o Hansie i Żydach; absurdalnych i drastycznych. Było to chyba zbyt szokujące i nie dostałem żadnej odpowiedzi, co było zresztą wymowną odpowiedzią… Nawiasem mówiąc, podobnie było lata później, gdy zwróciłem się do zespołu Dżem z prośbą o pozwolenie na wykorzystanie sampla. Długi, uprzejmy mail. W odpowiedzi przeczytałem: „Nie.” (śmiech). Niektórzy są bardzo konkretni, a ja skądinąd zacząłem doceniać jasne stawianie sprawy, gdy w 2018 roku zacząłem samemu wydawać płyty Pięć Dwa i swoje solowe.
Zahaczając jeszcze o samą trasę – zapewne spodziewałeś się, że trochę pograsz, ale podejrzewam, że takiej skali nie byłeś w stanie przewidzieć. Że przez kilka lat będziesz żył wyłącznie koncertami.
Nie miałem menedżera, bookera. Nie szukałem koncertów; one same mnie znajdowały. Odbierałem tylko telefony. Cały czas. Było duże zapotrzebowanie na Pięć Dwa Dębiec. W Poznaniu grałem w klubie na pięćset osób, ale weszło około tysiąca. Grałem też oczywiście chociażby w wielkich dyskotekach, głównie na wschodzie. Tu techniawka, tam disco polo – i na pół godziny dla uatrakcyjnienia imprezy wchodził popularny zespół hiphopowy. Wszyscy w tamtych czasach tam występowali.
Koncerty grałem na niezłym poziomie, spotykałem się z pozytywnym odbiorem. Cieszyło mnie, że mogę jeździć z dużą ekipą, że koledzy mogą pospać w hotelu, poznać inną rzeczywistość… Super było dzielić się tym z nimi. Czasami jechaliśmy na dwa–trzy samochody. Żeby było fajniej. Nie da się też ukryć, że trasa była wypełniona piciem. Piliśmy dużo, ale te ilości nie robiły wtedy na nas wrażenia, a do tego sprawiały, że byliśmy kompatybilni z publicznością. Dziś w zasadzie nie zdarza się, żebym rozpoczynał koncert później niż o dwudziestej pierwszej, natomiast przed laty normą było, że wychodziłem na scenę nawet o północy. Ludzie byli wtedy już dość mocno zmiękczeni, rozweseleni. Chwilowy zakaz picia, który wprowadziliśmy w składzie koncertowym, nie przyniósł dobrych rezultatów. Było drętwo, nie mogliśmy skleić się z widownią.
Tak czy inaczej chyba tylko dwa koncerty zagraliśmy rzeczywiście pijani. Jeden z nich odbył się w – nomen omen – Pile. Współorganizatorem był niepełnosprawny chłopak, który poruszał się z tak zwanym balkonikiem i który to balkonik został niechcący prawie zdemolowany przez Rona (śmiech). Ron miał bowiem bardzo efektowną ekspresję sceniczną, machał rękami, skakał wte i wewte… Drugi taki koncert to był Luboń. Wydarzenie organizował lokalny klub sportowy. Jak na polski klub sportowy przystało, wszyscy tam pili, trenerzy z zawodnikami, w ilościach większych niż muzycy. Cały czas nam polewali. Gdy powiedziałem, że już nie chcę, ktoś mi wytłumaczył, że to jest zdrowe, bo „jak sobie zranię nogę na plaży, to nie poleję jej jogurtem, tylko alkoholem”… To był już moment trasy, gdzie przede mną grali Deep z Bobikiem. Koncert w Luboniu był pierwszym, na który przyszedł ojciec Deepa. Musiał mieć dość ciekawe wrażenia (śmiech). [Czytaj dalej]