(…) Pamiętasz, z jakim nastawieniem pracowaliście nad „Ewenementem”? Przed „Skandalem” byliście znani tylko w wąskim kręgu, a po debiucie zrobiło się zamieszanie. W rapie byliście „bogami”, a do tego staliście się rozpoznawalni – choć nie cieszyliście się raczej dobrą opinią… – przez ludzi z zewnątrz.
Nie byliśmy żadnymi bogami, nie odczuwaliśmy też żadnej presji. Nie mieliśmy poczucia, że kroczy za nami fame; jedynie osiedlowe echo nam mówiło, że „Skandal” to fajna płyta. Powtarzali to nasi koledzy z podwórka, częściowo również środowisko Kazika Staszewskiego i starszych rock’n’rollowców, których trochę znałem. Potwierdzali tę opinię także dziennikarze z ówczesnej Radiostacji – Tomek Lipiński, Paweł Sito, Agnieszka Szydłowska – ale absolutnie nie żyliśmy w przekonaniu, że nasz debiut jest kultowy. On stał się kultowy dopiero po kilku latach – dość powiedzieć, że najwyższą sprzedaż „Skandalu” odnotowano bodaj trzy lata po premierze…
Woda sodowa nam do głowy nie uderzyła, nie zadzieraliśmy nosa; była w nas raczej czysta zajawa na to, żeby pisać lepsze teksty i robić lepsze bity. „Ewenementu” nie produkowaliśmy już w całości z Voltem, tylko we dwójkę z Włodim. Mieliśmy swoje MPC i sprawowaliśmy pieczę nad brzmieniem. Ja posiadałem ponadto gramofony, pozyskiwałem winyle i codziennie szukałem na nich sampli. Zależało nam na samplowaniu polskich płyt, wynajdowaliśmy smutne pianina i skrzypki, w odróżnieniu na przykład od wielu amerykańskich producentów, którzy czerpali z radosnej muzyki, z r’n’b – choć nie da się ukryć, że nawiązywaliśmy w pewien sposób do Mobb Deep. W każdym razie chcieliśmy wynieść nasze brzmienie na kolejny level – i to się udało. „Skandal” był zakurzoną produkcją, płaską, purytańską, niekiedy pozbawioną basu, podczas gdy „Ewenement” brzmiał już ciepło, grubo, wręcz newschoolowo w porównaniu do poprzedniczki.
Wydaje się, że od drugiej płyty Molesty coraz więcej siedziałeś nad bitami i z biegiem czasu stawałeś się coraz bardziej progresywny. Piję tu w szczególności do instrumentalnych utworów zamykających pierwszy „Autentyk”, który nagrałeś z Pelsonem w 2002 roku. O ile mnie pamięć nie myli, były one utrzymane wręcz w jungle’owej stylistyce, co dla ówczesnych odbiorców Molesty mogło być poważnym szokiem…
Tak, wtedy dla słuchaczy hip-hopu było to szokujące, jakieś umca-umca… Przy czym te numery, o których wspomniałeś, były raczej breakbeatowo-jumpupowe, podchodzące pod UK garage, w tempie 130–135 BPM, a nie – jak w przypadku jungle – 190 BPM. To były takie produkcje, żeby lekko poruszyć nóżką na imprezie, ale żeby też jednak nie odjeżdżać nazbyt daleko od hip-hopu. Jako ciekawostkę mogę dodać, że dostałem kiedyś rozpiskę z ZAiKS-u, z której wynikało, że „Kac na plaży” czy „Rozwiązanie zagadki Mutholand Drajw” były grane… w japońskim radiu. W Polsce traktowano to jako wybryk, niemal z grymasem na twarzy, a Japończykom się spodobało (śmiech).
Szok! Pozostając jeszcze przy czysto muzycznych aspektach, chcę dopytać o wspomniane przez ciebie wcześniej gramofony. Przez lata miałeś nawet swoje DJ-skie alter ego, funkcjonowałeś równolegle jako – uwielbiam tę ksywkę! – DJ Varjat. Zastanawiam się jednak, jak wszedłeś w posiadanie dwóch Technicsów, mając lat mniej więcej dwadzieścia. W dawnych opowieściach wielu DJ-ów jawiły się one jako obiekt marzeń, na które musieli odkładać pieniądze przez bardzo długi czas.
U mnie było dokładnie tak samo – myślę, że co najmniej przez rok zbierałem kasę, ciułając każdą złotówkę z urodzin, ze świąt, od babci, mamy czy wyhustle’owaną na podwórku. Kupiłem Technicsy w 1996 roku i szukałem sampli już na „Skandal”, wypisując flamastrem na etykietach na winylach, z którego utworu i co można wyciąć. Numer trzy – pianinko, numer pięć – skrzypeczki (śmiech). Później u Volta puszczałem chłopakom tylko to, co znalazłem. Chodziliśmy po melanżach, po znajomych i zawsze patrzyłem na półkę pod telewizorem, gdzie zwykle trzymało się zakurzone płyty winylowe. „Mogę je wziąć?” – pytałem. Wszyscy wracali do domu lekko podpici, ja również, ale do tego miałem pod pachą dziesięć winyli. [Czytaj dalej]